niedziela, 5 marca 2017

Trenemoller w Madrycie

Z zasady nie chodzę na koncerty (i tutaj ten post powinnien sie zakończyc). Slucham dużo muzyki i nie tylko w samochodzie.Nasłuchałem sie ostatnio nowej płyty Trentemollera (wszystkie sa zajebiste swoja drogą), dowiedziałem się że bedzie grał w Madrycie, mieszkam blisko więc pojechałem (zobaczyłem światło wiec przyszedłem). Co zastałem na miejscu:
- to że w Madrycie nie da się kurwa zaparkować auta nawet w nocy, już pomijam fakt że to nawet nie było centrum...trzeba jeździć i jeździć i szukać i szukać. Nic nowego ale wkurwia za każdym razem.
- po odczekaniu swojego w kolejce (znów nic nowego ale wkurwia za każdym razem, no chyba że jest się pijanym i nie samemu...ja byłem trzeźwy i sam), zakupiłem jego wcześniejsza płytę na winylu (co było fatalnym błędem bo później musiałem z tą płytą kisić w tłumie)
- kto zna ostatnią płytę Trentemollera to wie że jest to płyta bardzo "uduchowiona" (jest takie słowo), w porównaniu do jego wczesnej twórczości (techno techno) tutaj są gitary jest śpiew i nutka cold wave...ale też sporo dobrego bitu. Wiec jest klimat, są światła....zaczyna się koncert...grupka 3 osób która stoi przede mną ogląda śmieszne wideo z kotami na telefonie, osoba po mojej prawej rozmawia na whatsappie (koncert już trwa)....gość z kobitą po mojej lewej robi sobie selfie z flaszem jebiąc mi po oczach, nikt ale to kurwa nikt nie jest zainteresowny tym co dzieje sie na scenie. Kiedy zaczyna sie utwór "Complicated" dziewczyna obok wyciąga telefon w góre  z odpalonym shazamem i nie jest jedyną osobą tego wieczoru którą za pomocą tej wspaniałej apki (to nie żart) próbuje dojść do tego na jakim koncercie jest i jak się nazywa wykonawca czy utwór. Zenada.
- Uciekłem, dosłuchałem do końca, posmutniałem tak na serio. Jadąc do domu puściłem sobie hiszpańskie Radio 3 (głównie po to żeby nie słyszeć wyjących łożysk). Tak sie akurat złożyło że Pan prowadzący puszczał stare ambienty Aphex Twin....i doznałem tej nocy bardziej niż na koncercie. Potem siedziałem w samochodzie przed domem jakieś 30 min żeby dosłuchać audycji do końca.

piątek, 1 stycznia 2010

another day another dollar...

co mnie wkurwia:
- gleboko posuniety marazm...moj i moich pracodawcow...
- to ze pracuje w firmie ktora jest w uk ale czuje sie jakbym robil dla prywaciarza z malego miasteczka w Polsce (wielkie ambicje, zero poszanowania dla pracownikow)
- pieniadze (szkoda nawet pisac)...aczkolwiek zasypiam w cieplym i mam pelny zoladek wiec chyba nie powinnem narzekac....
- kobiety...pewnego dnia poprostu wyszla...kiedy zadzwonilem odpowiedziala ze tymczasowo mieszka u "kolegi"...tyle na ten temat! Ci ktorzy w tym byli wiedza o co chodzi...
-francuzi...ale to juz temat rzeka, zapomnialem o australijczykach i brazylii...francuzi sa poprostu nie do pobicia..."ten sie tylko dowie kto ichy spotkal" (w uk)
-to ze Londyn koniec koncow okazal sie malo produktywnym miastem...po przyjezdzie z Krakowa czuje sie jakbym zatrzyma sie w rozwoju...jest mi cholernie ciezko wykopac cos nowego...slucham starych odgrzanych kotletow, o kinie juz prawie zapomnialem...jednak prawda okazalo sie spostrzezenie mojego managera...wiecej wynosi sie z miejsca gdzie mniej sie dzieje...ale czlowiek jakos tak tym zyje i zglebia kazda okazje rozrywki intelektualnej...w londynie wszystko dzieje sie na raz...codziennie cos gra cos wystepuje cos sie wystawia...czlowiek sie gubi i ostatecznie kladzie laske i zyje w obrebie swojej dzielnicy...jak ja.
-ze duzo zajebistych ludzi zmylo sie z dnia na dzien..ze kazdy z nich mial jakis przejebany bagaz doswiadczen ktore nie pozwalaly mu wrocic do swojego prawdziwego zycia...
- to co powiedzial Swiety podczas ostatniej mojej wizyt w dublinie..."najsmutniejsze jest to ze obcujesz z ludzmi przez miesiace a kiedy odchodza czujesz sie tak jakby ich nigdy nie bylo"...jakas przejebana magia emigracjii...

Plus tego wszystkiego jest taki ze znalazlo sie kilka pocieszajacych rzeczy...
- Maroko, Portugalia, Dublin...duzo dobrych melanzy w Krakowie...duzo usmiechnietych twarzy...
-spalilem telefon komorkowy w kominku...z jednej strony zajebiscie...z drugiej bede musial wydac kase na kupno nowego...
-praca w systemie 4 dni pracy 4 dni wolnego...pozwala odpoczac od tego cyrku...
- 4 miesiace pozadnego seksu z kobieta ktora ostatecznie mnie rzucila.
-ze ulvera i dj krusha na zywca widzialem...

wtorek, 14 kwietnia 2009

London bridge is falling down!

Nie wiem nawet jak zaczac...poraz kolejny robie podejscie do napisania w miare sensownego posta i poraz kolejny dochodze do stwierdzenia ze nie bylo mnie w tych obszarach dobrych kilka tygodni, miesiecy?Sprawy standardowo sie skomplikowaly i troszkie mnie zawialo po roznych zakatkach tego wspanialego kontynentu...ale jak to sie zawsze konczy...skonczylo sie na wyspach, a dokladnie w Londynie miescie cudów. Pomijam ze co druga osoba pyta sie co mi odbilo przyjezdzac do UK kiedy kierunek migracji jest dokladnie w odwrotna strone. Trosze mnie to cieszy prawde mówiac... ten obrót spraw i ludzkich cial oczywiscie.
Dzieki wspanialej, pomocnej Karolinie T. pseudonim ~Kaja~ zostalem zatrudniony w hostelu coby zarobic pieniadze i podniesc kwalifikacje moje zyciowe...w hostelu co (i ty moja droga i ja o tym wiem ) jest idelanym przykladem tzw. "kolosa na glinianych nogach", no ale co tam w dobie pseudo kryzysu trzeba cos robic i za cos zyc i dzieki ci Panie ze nie jest to stawianie namiotów na wystawy psów itd...
Poza znalezieniem pracy i tymczasowym zapewnieniu sobie przyplywu kolorowych papierkow na ktorych widnieje usmiechnieta starsza Panii udalo mi sie w koncu... w koncu...w koncu zlozyc rower co go szumnie zwa fixie! Tutaj ukolny dla Kuby co juz nie jednego garba zjadl na ulicach wielkiego londynu i nie jeden raz pod prad jechal...(ale bez trzymania kierownicy nie potrafi jezdzic). Wiec Kuba byl tak dobry ze mnie troche kasy pozyczyl cobysmy mogli se razem posmigac w tej metropolii pinta i frytkami plynacej. Jest kilka osób które wiedza jak wielka pasja darze ten rodzaj rowerów... wiec mam i jezdze i ciesze sie jak dziecko.
No a co mnie wkurwia:
- mój towarzysz pracy co tu keidys sprzatal ale byly na niego skargi ze olewal wszystko i gral w karty z ludzmi wiec w nagrode awansowano go na recepcje WTF?
- zmasowana inwazja francuzów co jak sie im mówi ze sie po francusku nie szprecha to wielce obrazeni....i to ich " am soriiii i cant open my room am french am sorii" kurwaaaaa oszalec mozna!
- take awaye co sie od nich uzaleznilem i nie ma opcji jak dziennie czegos samzonego nie wszamie...
-ze knajpy do 1.30 otwarte...no to naprawde smutne!Trzeba na skwerkach sie potem dokanczac puszkami stelli.
- manger no ale co tu duzo pisac oni poprostu sa do tego stworzeni, a ten to juz wybitnie...
- to ze sie zmywa kuba z ladka i ciul chyba sam tu zostane...
- ze tu zawsze taka sama pogoda "almost sunny"
- ze dziewczyna z yellow obiecalem trase zaplanowac dookoloa swiata i nic w tym kierunku nie zrobilem...:(
Na tyle... bedzie wiecej, obiecuje!

piątek, 11 kwietnia 2008

No...3 miesiące bez posta na blogu. Człowiek czuje się jakoś tak lżej.Zrobiło się ciepło, dalej zapierdalam w pracy na łikendy kiedy inni się bawią, nie skończyłem do tej pory studiów oraz nie wysłałem jeszcze pitu, nie dorobiłem się fortuny, nie kupiłem domu, dalej pedałuje na rowerze, często spędzam noce w knajpie (jak nie pracuje oczywiście), nie chodze do kościoła, jestem miły dla klientów (od niektórych dostaje nawet listy), dalej nie stać mnie na wyjazd do Nowego Jorku, nic nie złamałem ani nie przeszedłem żadnej choroby od ostatniego posta, kot domowy jest o wiele większy i nauczyłem go aportować (ale tylko reklamówki z avity), planuje całą wiosnę spędzić z sąsiadem na balkonie pijąc piwo, paląc papierosy i oglądając samoloty, mam internet w mieszkaniu z czego wcale sie nie ciesze, nie ożeniłem się i nie planuje już chyba nigdy, dalej mam telefon komórkowy a nie chce go mieć...
chce wyjechać bo się nudze w tym mieście i jestem pod wrażeniem ludzi którzy zakładają rodziny i żyją całe życie w jednym miejscu...
kłaniam się

piątek, 4 stycznia 2008

IAN

"Więc tak już będzie – duma zniszczyła miłość
Co kiedyś było niewinnością, przekręciło się
Wisi nade mną chmura i znaczy każdy mój ruch
A głęboko w mej pamięci coś, co kiedyś było miłością

Jak dobrze zrozumiałem, że pragnąłem czasu
We właściwych proporcjach, starałem się go szukać
Przez chwilę zdawało mi się, że odnalazłem drogę
I gdy odkryłem przeznaczenie – ujrzałem że mi się wymyka"

"Egzystowanie? Czym ono jest?
Żyję najlepiej jak potrafię
Przeszłość jest częścią mojej przyszłości
Teraźniejszość wymyka się spod kontroli"

Houlihan

Nie wiem w sumie bo dobrze tego filmu nie pamietam...miał w tytule słowo samobójstwo i opowiadał o przewrotnym życiu pewnego słynnego ( dopiero po śmierci) pisarza z miasta planety Nowy Jork. Żył swobodnie, spotykał się z wieloma znajomymi którzy z czasem stali sie także sławnymi pisarzami a nastepnie wpadali w alkoholizm, podróżowali stopem, mordowali swoje żony... łaczył ich jazz lat 50 tych, alkohol, luzne marynarki i pisanie. I tak poeta nie dbajac o prace, pieniądze, ubezpieczenie itp. wiedzie żywot wolnego człowieka w dużym amerykańskim mieście. Pewnego razu się zakochuje. Poznaje zajebista kobietę z małego domku gdzies w jednej z tych potężnych dzielnic przedmieść miasta Nowy Jork (nie wiem czy to Queens czy Staten Island...a może Hoboken?). Wprawdzie zamieszkuje ona ze swoja dobrą przyjaciółką i obydwie ciężko pracują (chyba bo tego też nie pamietam)...Domek mieści się na małej uliczce gdzie wszystko jak to na przedmiesciach wygląda bliźniaczo... te same ogródki, te same samochody i w zasadzie ludzie też jacyś tacy podobni...Pisarz często ląduje u niej na noc... Kobieta ma depresje... On za to twardy nowojorczyk nie...ale do najszczęsliwszych tez nie należy.Jakoś razem dobrze im się współpracuje...dziwne.Przychodzi i zima i święta... Pisarz zostaje zaproszony przez kobiete do małego domu na wigilię. Zaprasza pisarza bo ma tą noc spędzić sama (przyjaciółka wychodzi na wigilie do świezo poznanego mężczyzny)... Pisarz obiecuje że będzie wieczorem i spędza najlepsze swięta swojego życia...będa pić portłajna i słuchać Charliego Parkera...obiecuje że nie zostawi jej samej.Niestety sprawa się dość komplikuje kiedy idąc na ową wigilię spotyka swojego kolege pisarza (tego co żone zastrzelił) przed jedną z brooklynskych knajp i ulega namowie wypicia z nim szybkiej kolejki która to przeradza się w ostre picie....pojawiają się kobiety etc etc...Pijany pisarz około 4 nad ranem uświadamia sobie że obiecał ta noc swojej kochanej i powinnien byc u niej dobre kilak godzin temu...zrywa się i wybiega na ulice po czym około 5 rano dociera do (świątecznie oświetlonego) domku. Drzwi otwiera zapłakana przyjaciółka kobiety i informuje pisarza iż jego luba popełniła samobójstwo kilka godzin temu...czekała.I tu z tego co pamiętam kamera unosi się do góry i pokazuje nam pisarza który wybiega na oświetloną księżycem uliczkę przed domem...podbiega do pierwszego lepszego samochodu, wybija szybe, odpala silnik i odjeżdża...opuszcza miasto.Dalej pokazuje się infromacja mówiąca nam że nigdy po tym incydencie do Nowego Jorku nie wrócił...spotkał innego pisarza (tego od skrzynki demona) i razem podróżowali po Stanach pomalowanym szkolnym autobusem...nasz pisarz został kierowca który był w stanie prowadzic na benzydrynie (tak to się pisze?) nawet po 4 dni... prawie z nikim nie rozmawiał...umarł w Meksyku zamarzając noca na torach...został okrzyknięty jednym z największych pisarzy pokolenia beatników.

niedziela, 30 grudnia 2007

Koncerty sylwestrowe na krakowskim rynku...

W przemyśle muzycznym są dwa rodzaje ludzi: artyści i artyści estradowi. Dla mnie różnica między nimi polega na tym, że artysta estradowy to ktoś, kto odpowiada za potrzeby swojej firmy czy potrzeby rynku. Tworzy swoje dzieła dostosowując się do tego, czego chcą ludzie. Natomiast artysta to ktoś, kto tworzy swoje dzieła, swoją muzykę, film, książkę, pisanie, dla własnej przyjemności. Gdy innym ludziom to się podoba, to fajnie, ale to nie jest najważniejsze. Artysta estradowy troszczy się głównie o to, jak sprzedać płytę jak największej liczbie ludzi, czego ludzie oczekują, to ja im to dam. Artysta zaś mówi: „co ja chcę stworzyć..., ja muszę stworzyć to..., ja nie chcę stworzyć tego... Och, zdaje się, że jeszcze komuś to się podoba, to fajnie. Jeśli spodoba to się milionowi ludzi, to nawet lepiej, ale to nie jest rzecz najważniejsza.

Steve Wilson z Porcupine Tree

To tak na wszelki wypadek... coby wszystko było w miare klarowne!